Początkowy, chaotyczny plan był następujący: lecę do Edynburga, pokręcę się trochę po mieście, wsiadam w pociąg i zaczynam zwiedzanie Szkocji. Z nastawieniem na zamki, rude krowy i włóczęgę w deszczu. Zbytnio nie przywiązuję się do własnych planów i zmieniam je równie szybko, jak szybko potrafi zmieniać się pogoda w Szkocji. ”If you don't like the weather, wait a minute” – to chyba najlepsze szkockie przysłowie. Deszczu tej wiosny wcale nie było tak dużo (i dobrze) a jak przygrzało to klasyczne opalanie nosa udało się zaliczyć. I wszystko zazwyczaj w ciągu jednego dnia. Co w praktyce oznaczało zdejmowanie i zakładanie kurtki siedem razy dziennie.
Z Edynburga do Glasgow docieram w ciągu godziny, w komfortowych warunkach, chociaż bez biletu. Tzn. bilet kupiłam, ale za cholerę nie chciał się pokazać w aplikacji, w telefonie. Konduktor szybko zadowolił się potwierdzeniem zakupu, jak tylko usłyszał, że chce, żeby mi pomógł z technologią. Nara, miłego dnia! To nie Polska czy Japonia gdzie najpierw trzeba się nagadać a później jeszcze tygodniami się odwoływać. Nie, żeby mi się jakoś szczególnie spodobało, ale akcję powtarzam jeszcze raz, innego dnia. Nie dość, że aplikacja w telefonie koncertowo się zawiesza to jeszcze okazuje się, że wsiadam do innego pociągu, niż to było w planach. Generalnie jedzie w dobrą stronę, tylko inną trasą, więc jak dla mnie wszystko jedno. Konduktor podrapał się tylko w głowę, westchnął i powiedział: następnym razem wsiądź do dobrego. Tak szefuniu zrobię! I bilety będę drukować.
W Glasgow z nieukrywanym zadowoleniem utknęłam na dobre. Zaraz po tym, jak okazało się, że rozpoczął się największy w Szkocji festiwal sztuki współczesnej (Glasgow International 2018). Na oglądanie krów wybrałam się raz. Zwierzę nie powiem ciekawe, chociaż nie do końca zrozumiałam dlaczego brodziło po kostki w błocie, skoro kawałek dalej na pięknej zielonej łące pasły się owce. Jezioro Loch Ness mocno zwyczajne, no chyba, że ktoś nie był nigdy na Mazurach. Albo ma świra na punkcie kupowania śmieci i rupieci zwanych pamiątkami. Generalnie tym razem w temacie przyrody to by było na tyle.
90 wystaw, 268 artystów, spotkania… nie tylko brzmiało dobrze ale i okazało się niezłą rozrywką. Świetna organizacja, folder z opisem atrakcji, mapa miasta z zaznanymi miejscami i… wszystko za darmo. W niektórych miejscach włącznie z kawą i herbatą. A ludzie! W wielu miejscach na świecie są mili i otwarci, ale w Glasgow jest ich zdecydowanie sporo i wyjątkowo łatwo ich spotkać.
Wystawy różne, oczywiście obowiązkowo zaczęłam od tych fotograficznych, ale z przyjemnością zaglądałam też w inne miejsca. Pozytywnie wibracje, chwilami duże emocje i zaskakujące sytuacje.
W jedno miejsce docieram pół godziny za wcześnie. Ale pan artysta już mnie wypatrzył. Przerywa rozmowę z kolegą i podpytuje. A ja tak, na wystawę, to świetnie bo zaczynają niedługo, ale on mi już otworzy, no nie no żaden problem, ba on mi pokaże co i jak. Że tutaj to trzeba się położyć i zajrzeć, żeby zobaczyć zdjęcie, a tutaj wejść po schodach na specjalną platformę…. I jeszcze dwa razy podziękował, że przyszłam zobaczyć, a jutro to będzie impreza o tej i o tej.
W innym miejscu (Radclyffe Hall „Deep Down Body Thirst”) zdjęcia w mieszkaniu. Co tam w mieszkaniu. W sypialni! Żadne tam kwiatki czy kotki. Wersja dla pełnoletnich. A w rogu niepościelone łóżko. No grubo. Dociera. Osobiste projekty lubię bardziej.
Przechodzę płynnie w inną lokalizację. Wchodzę do pomieszczenia. Duże. Przestronne. Białe ściany. Betonowa podłoga. Nic tu nie ma??? Na takich ścianach to można by powiesić… i po chwili zauważam… dwa ślimaki! Sztuczne, ale jak żywe. Bardzo powoli suną po posadzce. Jak to ślimaki. Zdziwienie przechodzi w napad śmiechu. Dobre. Ba! Bardzo dobre (Urs Fischer "Maybe").
Przestrzenie na wystawy w Glasgow do pozazdroszczenia. Do starego basenu docieram na chwilę przez zamknięciem. Artystka (Sekai Machache) przeprasza ale ma problem. Już mam powiedzieć, że przyjdę jutro, ale łapię, że nie o czas chodzi. Jedna z lin się zerwała i zdjęcia się zniszczyły. Pokazuje mi na komórce jak było. Oglądam też to, co zostało w basenie. Żal wychodzić, wystawa wystawą ale z kobitą żal się rozstać, bo kontaktowa bardzo.
"On the Edge of Town" Hugo Scott’a zaliczam dwa razy. W końcu to New York, to można trochę dopatrzeć.
Drugi raz idę też na Jamesa Pfaff’a i jego „Alex & Me”. Zaliczam tez spotkanie z autorem. Wystawa i książka. Dziennik z podróży. Jakoś ciągle jak wielka podróż to przez Stany. Zdjęcia wymieszane z tekstem i odręcznymi zapiskami. Wystarczy, żeby mnie zainteresować. Jest też story. Love story. Ale będzie głębiej. Na ścianie duży neon z pytaniem: „Ever been changed by someone?”. Nie ma udawania, że projekt osobisty. Facet wali jak na spowiedzi, że w pewnym momencie się zorientował, że ma obsesję na punkcie panny,... że jej obecny facet był przeciwny publikacji, że trochę go tam straszył… No szeroko otworzył drzwi do swojego świata. Zamieszał. Zmotywował do poszukania kolejnych ślimaków. Do projektu wrócę, doczytam, dopatrzę ale mieszane uczucia zostały... Jak ktoś mówi "nie" to publikujesz za wszelką cenę?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz